Obrońca Przebraża – Henryk Cybulski - człowiek AK czy NKWD?



Czy ten tekst jest atakiem na świętość? W historii tylko prawda jest świętością. W dzisiejszych czasach każdy naród ma tyle niepodległości, ile ma odporności na manipulację i dezinformację. To dotyczy Polaków, to dotyczy Ukraińców, to dotyczy każdego narodu. Nie ma prawdy antypolskiej, nie ma prawdy antyukraińskiej. Jest tylko Prawda. Zwalczanie mitów jest walką o niepodległość. Garstka Ukraińców i Polaków walczy dziś „za wolność waszą i naszą”.
Henryk Cybulski - słynny dowódca najbardziej znanej i najlepiej opisanej w polskiej historiografii „samoobrony” na Wołyniu...
Czy samoobrony opisanej szczerze i uczciwie?

  • Czy rzeczywiście najlepiej znanej?
  • Czy faktycznie wiemy o głównym „bohaterze” całą prawdę?
  • Czy moderatorzy „polityki historycznej” serwują nam całą prawdę i tylko prawdę?
Przyjrzyjmy się postaci „bohatera”, a zrozumiemy, że delikatnie mówiąc, coś tu brzydko pachnie...
Zacznijmy od polskiego polityka i jednocześnie historyka. Co mówi nietuzinkowy Jan Żaryn?:



Mniej więcej w tym samym duchu przemawia polska Wikipedia:

Henryk Cybulski (ur. 1 października 1910 w kolonii Dermanka nieopodal Przebraża na Wołyniu; zm. 12 marca 1971 w Lublinie) – leśnik, komendant samoobrony Przebraża w 1943-1944, porucznik Armii Krajowej, pseudonim Harry, Wołyniak, Henryk Wołyński [...]
[...]W czasie wojny obronnej 1939 roku nie został zmobilizowany, podobnie jak wielu młodych mężczyzn (prawdopodobną przyczyną był brak 750 tys. karabinów, niezbędnych w przypadku pełnej mobilizacji). 10 lutego 1940 roku w ramach pierwszej deportacji ludności polskiej zesłany przez Sowietów na daleką północ ZSRR. W lipcu 1940 zbiegł z zesłania i we wrześniu powrócił do Przebraża, po czym ukrywając się do 1942 roku pracował w różnych miejscowościach na Wołyniu jako pracownik fizyczny, a po zajęciu tych terenów przez Niemców oficjalnie jako leśniczy [...]
[...] W sierpniu 1942 roku namówiony przez brata Józefa wstąpił do AK. Nawiązał też współpracę z sowieckimi partyzantami z oddziału Józefa Sobiesiaka Maksa [...]
https://pl.wikipedia.org/wiki/Henryk_Cybulski

Można przedstawić jeszcze kilka podobnych tekstów. Wszędzie powtarza się podobny schemat:


  1. Zesłany na Syberię w 1940 ucieka i powraca na Wołyń. 
  2. W roku 1942 wstępuje do Armii Krajowej. 
  3. W roku 1943 organizuje samoobronę. 
  4. Po wkroczeniu sowietów „obrońcy” musieli się ukrywać, a więc naszemu „bohaterowi” i jego towarzyszom broni groziły represje...

Gdzieniegdzie - jak w przypadku Wikipedii - wspomina się o jego współpracy z sowieckimi „partyzantami”... jakby mimochodem, już jako dowódca samoobrony, zazwyczaj zmuszony do tej współpracy działaniami ukraińskich nacjonalistów.
Zacznijmy od punktu drugiego. To fałszerstwo zdemaskować najłatwiej...

„W roku 1942 wstępuje do Armii Krajowej...”

Aby wyjaśnienie tej kwestii nie trwało zbyt długo, podajemy cytat ze wspomnień Leopolda Świkli ps. „Adam”, którego dowództwo AK delegowało na Wołyń w grudniu 1942 roku. Leopold Świkla w Łucku objął funkcję okręgowego Inspektora AK. W jego wspomnieniach podana jest niemal dokładna data zaprzysiężenia Henryka Cybulskiego:

... Ludwik Malinowski został zaprzysiężony w połowie maja 1943 r. przez jednego z dowódców AK, a Henryk Cybulski został zaprzysiężony przeze mnie osobiście na początku maja 1943 r. […]
Leopold Świkla „O Przebrażu І kilku innych sprawach”

To samo zresztą mówi sam Cybulski w swojej książce „Czerwone noce”, kiedy melduje Sobiesiakowi (ps. „Maks”) wykonanie zadania i opowiada mu o tym, że wybrano go na dowódcę samoobrony oraz że wstąpił do polskiej konspiracyjnej organizacji wojskowej. „Adam” (Leopold Świkla) wyraźnie mówi, że poznał Cybulskiego już po powołaniu go na dowódcę samoobrony, a inicjatorem spotkania był sam Cybulski. Skąd więc wzięła się informacja o zaprzysiężeniu Cybulskiego w roku 1942? Z powietrza?

Panowie historycy, moderatorzy Wikipedii, publicyści historyczni i wszyscy inni, którzy macie wpływ na świadomość historyczną polskiego społeczeństwa, uczciwie byłoby nie powtarzać już więcej tej „pomyłki”. Uczciwie byłoby tę kwestię odkłamać.


Henryk Cybulski wstąpił do AK w maju 1943 roku, a nie w 1942!

Ktoś może uznać, że to drobna pomyłka, nieścisłość, bez większego znaczenia. Nie! To nie jest „drobna nieścisłość”. To kwestia bardzo istotna. W historiografii chronologia i rzeczywista kolejność zdarzeń to kwestie kluczowe - najpierw przyczyny, a później skutki, a nie na odwrót. Także tutaj kwestia wstąpienia do AK to sprawa najwyższej wagi. Cybulski pojawia się w Przebrażu nie jako akowiec, lecz jako człowiek współpracujący juz z Sobiesiakiem, ale nie tylko z Sobiesiakiem...

Henryk Cybulski w swoich wspomnieniach podaje nam nazwisko Sobiesiaka jako tego, który inicjuje pierwsze z nim spotkania, i zawsze mówi o współpracy z „Maksem”czyli Sobiesiakiem – co stwarza wrażenie, że chodzi o współpracę między Polakami (choćby i komunistami), ale diabeł tkwi w szczegółach. Cytujemy za Cybulskim (opis pierwszego spotkania z Sobiesiakiem):

Za chwilę do pokoju weszło dwóch mężczyzn. Jeden wysoki, barczysty, o szczerym, otwartym spojrzeniu, drugi - wyższy i szczupły, o lekko skośnych oczach, zdradzających wschodnie pochodzenie. Przedstawili się:
- Kapitan „Maks”.
- Major „Mahomet”.
Przybysze od razu wywarli na mnie jak najlepsze wrażenie. W ich ubiorze, ruchach, postawie i spojrzeniu wyczuwało się dużą swobodę i pewność siebie. W zachowaniu natomiast dostrzegłem tę ledwie uchwytną niezręczność ludzi, których stałym miejscem pobytu jest las.
Henryk Cybulski "Czerwone noce"

Sobiesiak „Maks” – kapitan, ale razem z nim pojawia sie major, czyli bez cienia wątpliwości na pewno nie podwładny Sobiesiaka! I tenże Mahomet pojawia się też w książce Cybulskiego zawsze podczas spotkań z Sobiesiakiem.
W tym miejscu pojawiają się pytania:

Z kim współpracował wtedy Cybulski? Z Mahometem czy „Maksem”? Czy „Maks” pełnił tylko rolę pośrednika? Kim był Mahomet?
 L. J. Mahomet
I właśnie odpowiedź na to ostatnie pytanie wyjaśnia nam wszystko, dając odpowiedzi na pytania wcześniejsze. „Mahomet” to nie pseudonim, a nazwisko: Lew Josypowycz Mahomet.
W owym czasie pełnił funkcję szefa zwiadu, wywiadu i jednocześnie zastępcy Antona Bryńskiego czyli dowódcy całego zgrupowania partyzanckiego.
„Diadia Pietia” czyli Anton Pietrowicz Bryński, w swoich memuarach p.t. „Po tamtej stronie frontu” poświęcił Mahometowi cały podrozdział - tytułując go: „Капитан Магомет”. Kapitan, bo właśnie z takimi pagonami przybył nasz bohater do Bryńskiego.
Wynika z tego, że to właśnie Anton Bryński najprawdopodobniej wysłał Mahometa do Cybulskiego - nawet jeśli się mylimy, to musiał mieć wiedzę o rozbudowywaniu agentury przez Mahometa. 
Sobiesiak mógł tutaj pełnić rolę łącznika, tłumacza, pośrednika, przyzwoitki, ale był jedynie elementem współpracy na linii Bryński-Cybulski, w żadnym wypadku nie podmiotem tej współpracy!

Z AK Cybulski podejmuje współpracę później. Innymi słowy to nie nacjonaliści ukraińscy zmuszają go do „desperackiego kroku”, jakim jest współpraca z niedawnym sowieckim okupantem. Jest to jego świadomy wybór, dokonany na długo zanim na tym terenie pojawił się pierwszy banderowski oddział! Czy podjął Cybulski tę współpracę zimą - na przełomie 1942/43 roku, czy już dwa lata wcześniej, kiedy był aresztowany przez NKWD, tego nie można stwierdzić jednoznacznie, jednak jego „ucieczka” z zesłania uprawdopodabnia hipotezę wczesnej współpracy. Jedno nie ulega wątpliwości: jego współpraca z sowietami była zanim Cybulski objął dowództwo w Przebrażu.
Idziemy dalej... Kwestia wspomnianej „ucieczki” z Syberii...

Zesłany na Syberię w roku 1940 „ucieka” i powraca na Wołyń

Tutaj oddajmy głos naszemu „bohaterowi”. Tak opisuje on swoją ucieczkę:

Dni toczyły się wolno. Nadeszła wczesna, ciężka zima. Któregoś dnia zostałem aresztowany. Byłem pewny, że zaszła jakaś pomyłka, która się szybko wyjaśni. Pospiesznie doszukiwałem się w swoim życiu przewinień, które stanowiłyby podstawę do aresztowania. Nic takiego nie znalazłem. To mnie uspokoiło. Niestety, na krótko - niebawem stwierdziłem, że mój los podzielili i inni leśnicy. Nikt z nas nie orientował się jeszcze wtedy w istocie beriowszczyzny i jej symptomach. Nie wiedzieliśmy, że jej ofiarą padali również i radzieccy uczciwi ludzie. Wkrótce znalazłem się wraz z innymi na dalekiej północy. Pracowaliśmy przy wyrębie lasu. Okiem leśnika patrzyłem na niezmierzone obszary tajgi, podziwiałem mroczne ściany szemrzących kolosów, pełne rozśpiewanego ptactwa lub skute bolesną, mroźną ciszą.
Z dala od swoich, od ziemi i rodzinnych lasów, oderwany od dalekiego, a tak bliskiego mi świata, poznałem tu także prawdziwy ciężar samotności. Dręczyło mnie poczucie doznanej krzywdy. Wydawało mi się, że mnie dotknęła w szczególnie brutalny sposób. W młodym sercu narastał bunt.
Zacząłem myśleć o ucieczce. Tak przeszła zima. Wiosna wybuchła nagle, po syberyjsku, wylała zielenią jak przeogromny potok i parła zwycięsko ku latu.

Byłem młody i silny, wysportowany i zahartowany w trudach, a tajga, której życie dobrze poznałem, aż kipiała za oknem mojego baraku. W pogodny lipcowy wieczór pożegnałem kolegów. Obdarowany przez nich kilkoma kromkami chleba, uzbrojony w nóż, zanurzyłem się w tajgę. Dokąd, w jakim kierunku zwrócić swoje kroki?
Tu, za kołem podbiegunowym, orientacja według słońca i gwiazd stawała się zawodna i nieprzydatna. Decydowało wyczucie. To, co utrzymywało mnie w prostej linii, nie dając zabłądzić w bezkresie lasów, nawet trudno nazwać zmysłem orientacji. To raczej instynkt, ten sam, dzięki któremu ptaki wiosną nieomylnie trafiają do swoich gniazd.

Szedłem tak osiem tygodni, pokonując dziennie pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kilometrów.
Wycieńczony i głodny, często ulegałem złudzeniom: płachetek kosodrzewiny, który, wydawało się, można przebyć w ciągu kilkunastu minut, zabierał mi trzy lub cztery dni marszu. W takich chwilach ogarniało mnie przerażenie: zdawało mi się, że dostaję pomieszania zmysłów, chciało mi się wtedy zrezygnować z dalszej walki o życie, siąść pod karłowatą sosną i nie ruszać się z miejsca.
Nękał mnie głód. Brak pewności, czy idę we właściwym kierunku, pozbawiał mnie resztek sił i woli. Tęskniłem do spotkania z ludźmi i bałem się ich.
Któregoś dnia stanąłem wreszcie nad Wołgą. Wiła się tutaj w licznych zakolach. Nie chcąc nakładać drogi, musiałem forsować ją pięć razy. Później było już coraz łatwiej. Na Wołyniu poczułem się jak u siebie w domu. I oto po ośmiu tygodniach gigantycznego marszu stanąłem o północy w rodzinnej wsi. Bieg był zakończony.
Henryk Cybulski "Czerwone noce"

Zbyt wielu szczegółów w tej barwnej opowieści nie ma. Wypunktujmy niewiadome i wiadome:


  • podczas ucieczki maszerował z prędkością 50-60 kilometrów na dzień
  • jego przemarsz trwał osiem tygodni- czyli około 56 dni
  • miejsce zesłania określone bardzo ogólnie – tajga, gdzieś na dalekiej północy
  • ludzi omijał z daleka
  • przepływał rzekę Wołgę pięciokrotnie (!!)

Przeanalizujmy te skąpe, ale przede wszystkim bardzo dziwne informacje...
Szybki marsz dorosłego i sprawnego fizycznie mężczyzny to około 6 kilometrów na godzinę, ale taka prędkość nie może być utrzymana na trasie długości kilku tysięcy kilometrów. Przyjmuje się że piechur w długiej wędrówce porusza się z prędkością około 4 kilometry na godzinę, a i to maksymalnie 10 godzin dziennie, co w przeciągu 56 dni dawałoby 2240 przebytych kilometrów.
Taką trasę mógłby pokonać dzisiejszy piechur, mający do dyspozycji odpowiednie wyposażenie, prowiant oraz zapewniony wypoczynek.

Więzień lub zesłaniec, uciekający przez sowieckie terytorium, musiał unikać ludzi - ukrywać się. Musiał też zdobywać żywność, co jest niezwykle trudne i czasochłonne, gdy jednocześnie trzeba unikać ludzi. 

Nie mógł korzystać z uczęszczanych, wygodnych dróg – musiał poruszać się głównie bezdrożami, lasami, w ostateczności bocznymi drogami.

W takich warunkach średnia kilkudziesięciodniowa prędkość na poziomie choćby 20 kilometrów dziennie, byłaby niezwykłym wyczynem, nawet dla człowieka, który miałby wspaniałą kondycję, ogromną wiedzę i wielkie szczęście.
Tu pozwolimy sobie na małą dygresję. W krwawej historii Wołynia można znaleźć wielu „cudownych uciekinierów”. Inny wołyński fantasta – Władysław Kobylański, wiarygodny na przykład dla Grzegorza Motyki – o swojej cudownej ucieczce z więzienia NKWD napisał bardzo krótko:

W październiku zostałem aresztowany. Badania prowadzone w gmachu NKWD w Stąpaniu wykazały, że przechowywałem broń. Wydał mnie kolega Bronek K.
W tamtejszym więzieniu dostawaliśmy po 200 gramów chleba dziennie i trochę wody. Trzeciego dnia wydano nam po trzy solone śledzie, nie dając wody. Co dwie godziny wzywano mnie na badania. Na biurku enkawudzisty stała karafka wody, na widok której robiło mi się ciemno. Po odesłaniu do celi, przy nadarzającej się okazji zdecydowałem się na ucieczkę, która szczęśliwie mi się udała. Pojechałem do Janowej Doliny, gdzie przystąpiłem do pracy w kamieniołomach.
Władysław Kobylański „W szponach trzech wrogów”, str. 18.

Ten bohater jest jeszcze bardziej od Cybulskiego oszczędny w słowach. W więzieniu NKWD źle go traktowano, więc uciekł (tak po prostu) i zatrudnił się (bez problemów) w Janowej Dolinie – wciąż pod panowaniem sowietów. Ucieczce tej poświęca w swojej książce jedną linijkę, choć taki wyczyn, gdyby był prawdą, zasługiwałby na obszerną monografię. Wołyń – kraina cudów...

Wróćmy jednak do Henryka Cybulskiego. W sowieckich rejestrach znajdujemy informację, że Cybulski rzeczywiście był represjonowany. Zesłano go w okolice Archangielska i stamtąd właśnie uciekł. Takie informacje ujawniono:

Miejscowości Lednia nie znaleźliśmy na mapie, ale centralna wioska rejonu leńskiego, czyli Lena, to ponad 2200 kilometrów pieszej wędrówki do Przebraża:
Znamy więc miejsce zesłania, ustaliliśmy dokładną odległość pomiędzy tym miejscem a rodzinnymi stronami Cybulskiego. Znaleźliśmy nawet zapis w sowieckich archiwach, gdzie zapisana jest data i miejsce zesłania, a także data ucieczki.
Sprawa zamknięta? Nie takie to proste... 
Potrzebna jest nieco głębsza analiza.

Na powyższym rysunku ukazana jest trasa z wioski Lena do Przebraża, a więc mniej więcej ta droga, którą musiał przebyć Cybulski...

Według nawigatora Google dla dzisiejszego piechura jest to 450 godzin marszu (Google zakłada, że piechur porusza się z prędkością 5 kilometrów na godzinę), jednak musimy wziąć pod uwagę że:


  • Proponowane są przeprawy przez rzeki po mostach, a w jednym wypadku to przeprawa promem.
  • Wybrana droga to najkrótsza i najbardziej komfortowa trasa, a więc przez miasta i wioski, droga asfaltowa - dobrze utrzymane (nawet jak na rosyjskie warunki) drogi federalne. 
  • Nie uwzględniono tego, że piechur powinien poruszać się przede wszystkim pod osłoną nocy, z uwagi na konieczność ukrywania się przed patrolami milicji i wojska.
  • Nie uwzględniono tego, że piechur powinien omijać skupiska ludzi, a więc miasta, a nawet wioski.
  • Nie uwzględniono tego, że piechur nie ma odpowiedniego obuwia i dodatkowego wyposażenia niezbędnego dla tak długiej i wyczerpującej wędrówki.
  • Nie uwzględniono tego, że piechur nie posiada sprzętu oraz prowiantu koniecznego dla regeneracji sił w czasie wielotygodniowej ucieczki.
  • Ominięcie jednej tylko Moskwy dostatecznie szerokim łukiem to ponad 100 dodatkowych kilometrów!
  • Wybranie trasy przemarszu przez centralną Rosję to przemarsz pomiędzy największymi i najliczniejszymi skupiskami ludności i, rzecz jasna, pomiędzy największą ilością patroli milicyjnych, wojskowych, ale również innych struktur aparatu siłowego sowieckiej Rosji.
  • W tym czasie mapy były w sowietach dobrem bardzo deficytowym. Zdobycie szczegółowych map graniczyło z cudem. Piesza ucieczka bez map to koszmar - tułaczka trwająca w nieskończoność, a szansa sukcesu – minimalna.

Czy możliwe jest więc przejście około 2,5 tysiąca kilometrów w ciągu 8 tygodni w takich warunkach?
Niemal bez odpoczynku, bez należytego wyżywienia, bez odpowiedniego sprzętu, bez map, bez grosza w kieszeni, gdzie trzecia część trasy przemarszu to dzika i bezdrożna tajga, a inne odcinki to tereny, na których każdy spotkany człowiek mógł uciekiniera zdradzić... 
Gdzie „piechur” to uciekinier z zesłania, a teren po którym się porusza to państwo totalitarne, w którym uciekinier raczej nie może liczyć na pomoc spotkanych ludzi, a miasta i wioski musi omijać...

Zdobycie żywności w tajdze wymaga ogromnej wiedzy i jest czasochłonne. Albo polowanie i zbieractwo, albo marsz z prędkością kilkudziesięciu kilometrów na dzień. Jednego z drugim pogodzić się nie da. Ludzie dla uciekiniera są jeszcze bardziej niebezpieczni od tajgi. Podkradanie żywności jest możliwe, ale nie w sytuacji, gdy uciekinier pędzi na złamanie karku, pokonując 50 kilometrów dzień w dzień i nie w sytuacji, gdy ludzie stanowią zagrożenie.


Inna ważną kwestią jest wspominana przez Cybulskiego PIĘCIOKROTNA (!!) przeprawa przez Wołgę. Wołga na trasie ucieczki ma około jeden kilometr szerokości. Przepłynięcie jej wpław jest niełatwe nawet dla dobrze odżywionego wytrawnego pływaka. Każde „forsowanie” Wołgi to ogromne ryzyko schwytania, jak również ryzyko utonięcia.  Opowieść o wielokrotnym forsowaniu Wołgi w celu skrócenia drogi (w celu „ścięcia” zakoli) można śmiało uznać za obrazę dla inteligencji czytelnika.

Powiedzmy sobie szczerze: ucieczka Cybulskiego (przynajmniej w opisanej formie) to jest wielka bzdura!

Może dla dodania dramaturgii książce, z której cytat pochodzi, autor mocno podkoloryzował tę historię. Możliwe, że w rzeczywistości udało mu się wskoczyć do jakiegoś pociągu towarowego, możliwe, że ktoś mu pomógł; wszystko jest możliwe.

Możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne jest to, że wcale uciekinierem nie był... Ta możliwość zaczyna graniczyć z pewnością, gdy prześledzimy jego późniejszą karierę...

„Ale przecież istnieją sowieckie dokumenty, potwierdzające jego ucieczkę!”

Dokumenty są tworzone przez ludzi... Można było napisać, że uciekł, można było napisać, że zmarł, można było napisać cokolwiek - w zależności od potrzeb...


Zwerbowanego agenta można było trzymać razem z innymi zesłańcami (jako zwykłego kapusia) w zamian za lepsze traktowanie, ale jeżeli agent był inteligentny, to grzechem było trzymać taki skarb w głuszy, gdzieś w tajdze koło Archangielska.
Można było napsać w dokumentach o próbie ucieczki i przenieść gdzieś w miejsce odosobnienia, gdzie przebywali ważniejsi Polacy, nawet na Łubiankę, by tam przynosił wymierne korzyści...
Można było go w dokumentach „uśmiercić” i stworzyć dla niego nową tożsamość dla zainstalowania w jakimś nowym dla niego środowisku zesłanych na Sybir Polaków.
Można było wypuścić na wolność i pozwolić, żeby wrócił do domu, jakby nigdy nic... Takie działanie to ryzyko dekonspiracji już na starcie. Rodzina by się ucieszyła, ale dla Polaków działających w konspiracji byłby co najmniej podejrzany.

A można było pozwolić „uciec”... Tę kwestię póki co pozostawimy otwartą. Dalsze losy Henryka Cybulskiego pokazują jednak, że jego agenturalna działalność jest bardzo prawdopodobna... Nasuwa się tu analogia z innym „bohaterem”. Skok przez płot czy wojskowa motorówka? Pięciokrotne forsowanie Wołgi, czy coś bardziej prawdopodobnego?


„Organizator samoobrony w roku 1943”

Można rozumieć użyte przez pana Żaryna słowo „organizował” jako „kontynuował organizowanie”. Jednak Samoobronę w Przebrażu zorganizowali inni – to oczywiste. Cybulski natomiast ani samoobrony nie zorganizował, ani jej nawet nie organizował. On ją po prostu przejął jako namiestnik sowietów. Tak przynajmniej wynika z tego, co napisane jest w książce Sobiesiaka, co napisane jest w książce Cybulskiego oraz w innych źródłach. Nie wszędzie odbywało się to tak łagodnie.

Komendant samoobrony w Hucie Starej (Leon Osiecki) postawił się sowietom i zginął z ich rąk z początkiem lipca 1943 roku, trochę wcześniej Bronisław Chodorowski organizator samoobrony w Moczulance (wchodzącej w skład kompleksu samoobron Huty Starej) próbował porozumieć się z bulbowcami i również został zlikwidowany przez sowietów. Ale cóż w tym dziwnego, skoro nawet pod okiem Cybulskiego, porucznik Jan Rerutko „Drzazga” oddelegowany do Przebraża przez Inspektorat AK w Łucku do pomocy miejscowej samoobronie, zostaje zamordowany w listopadzie 1943 roku przez sowietów po hucznej pijatyce, zorganizowanej w sztabie partyzanckiego oddziału Prokopiuka. Pikanterii tej ostatniej sprawie dodaje fakt, że w obficie zakrapianej hulance brali udział również dowódcy okolicznych samoobron, a okazja była nie byle jaka - rocznica rewolucji październikowej! Nie trzeba tu dodawać, że współpraca z sowietami po tym zabójstwie wcale nie została zerwana...


Ale wróćmy do kwestii „organizatora” samoobrony w Przebrażu.
Wikipedia podaje już trochę bardziej enigmatycznie:

...Pod koniec kwietnia 1943 roku został wybrany komendantem wojskowym samoobrony Przebraża, zorganizowanej dla obrony miejscowej ludności polskiej przed oddziałami UPA. Na tym stanowisku zastąpił Zygmunta Nestorowicza. Obowiązki objął Cybulski w dniu 8 maja 1943 roku…

Kluczowe są słowa: „Na tym stanowisku zastąpił Zygmunta Nestorowicza”. Lepiej wyjaśnia nam tę kwestię Władysław Filar:

W obliczu nadchodzącego zagrożenia, pod koniec lutego 1943 roku, w Przebrażu odbyła się narada organizacyjna starszyzny, na której podjęto decyzję o utworzeniu samoobrony. Uczestniczyli w niej: Marian Sinicki, Franciszek Ludwikowski, Dominik Konefał, Albert Wasilewski, Stanisław Olszewski, Stanisław Bochniewicz, Ludwik Malinowski i Władysław Cybulski. Postanowiono zorganizować w Przebrażu oddział zbrojny do obrony mieszkańców przed napadami band. Była to inicjatywa oddolna, wymuszona zaistniałą sytuacją. Na początku marca 1943 roku powołano dowództwo samoobrony w składzie: Albert Wasilewski, Władysław Cybulski, Stanisław Bochniewicz, Stanisław Olszewski i Franciszek Żytkiewicz. Zorganizowano także tzw. główną siłę - oddział 25-30 ludzi skoszarowanych w szkole w centrum Przebraża - której zadaniem była obrona wsi w wypadku napadu band. Niezależnie od powyższych przedsięwzięć, okolicznych polskich koloniach powstawały samorzutnie grupy obronno-alarmowe, czujki i posterunki, liczące od kilku do kilkunastu ludzi.

Tyle, jeżeli mowa o powstaniu samoobrony w lutym 1943 roku. Później, z początkiem kwietnia, następuje reorganizacja. Cytujemy dalej Filara:

...Dotychczasowa organizacja samoobrony, oparta na oddolnej inicjatywie, nie zapewniała bezpieczeństwa ludności. Konieczne było ujednolicenie sposobu działania poszczególnych placówek i koordynacji działań w czasie napadu, ustalenie zasad kontaktowania się placówek. W tym celu na zebraniu starszyzny na komendanta samoobrony wybrano Zygmunta Nesterowicza, st. ogniomistrza z 2 dak z Dubna. Ukształtowało się także pierwsze dowództwo samoobrony: komendant wojskowy Zygmunt Nesterowicz, komendant ogólny Ludwik Malinowski, kierownik zdobycie broni i jej legalizacji. Nie dałoby się bowiem ukryć jej posiadania przed Niemcami.

Po pierwszym ataku na Przebraże nacjonaliści ukraińscy nie omieszkaliby *[podkreślenie nasze] natychmiast ich zawiadomić o nielegalnym posiadaniu przez Polaków broni. W tej sprawie wybrano delegację w osobach: Ludwika Malinowskiego, sołtysa Franciszka Ludwikowskiego i Wincentyny Jacewicz, nauczycielki z Zagajnika, która udała się do kreislandwirtha Jeskego w Kiwercach z prośbą o broń dla obrony przed bandami. Prośbę motywowali narastającym zagrożeniem ze strony band, a mieszkańcy Przebraża pragną w spokoju pracować, uprawiać ziemię i wywiązywać się z nakładanych przez władze niemieckie kontyngentów.


*Zatrzymajmy się na chwilę przy tym podkreśleniu! Samoobrona w Przebrażu działa już od końca lutego, w tym miejscu mowa o początku kwietnia jako dacie wysłania delegacji do Niemców w celu pozyskania legalnej broni... Przez cały ten okres, jak wynika ze słów Filara, nie było żadnego napadu na Przebraże, bo przecież Ukraińcy nie zawiadomili Niemców o nielegalnej broni. Mało to logiczne i zupełnie naiwne. Po co dokonywać ataku w celu powiadomienia Niemców o nielegalnej broni, skoro Ukraińcy wiedzą, że taką broń Polacy posiadają? A w UPA o broni wiedziano. Bez ataku powiadomić Niemców nie można?
Ale ataków rzeczywiście nie było, aż do czasu, kiedy w tym rejonie nie zaczęli panoszyć się sowieccy partyzanci, stopniowo tu napływający z Białorusi i wschodniej Ukrainy...

Dalej czytamy:

Ludwik Malinowski tak przekonująco przedstawił sprawę, że Jeske zgodził się wydać z magazynu siedemnaście starych karabinów sowieckich. Dla obrońców Przebraża było to niezwykle ważne, bowiem od tego czasu można było już oficjalnie pokazywać się z bronią, a pod tym przykryciem posiadać także inną własną broń. Pozwolenie Jeskego spowodowało, że z ukryć i różnych schowków zaczęto wydobywać zachowaną broń. Okazało się, że w lasach k. Przebraża znajdował się ukryty w bagnach spory arsenał, pozostałość po walkach w wojnie niemiecko-sowieckiej w 1941 roku.
Broń ta została teraz wydobyta i zasiliła samoobronę, do której zgłaszało się coraz więcej ludzi. Zakupiono broń i amunicję u Węgrów, a także u Niemców za złoto i produkty żywnościowe. Dowódca garnizonu w Kiwercach hauptmann Krautschmann za złoto wydał zezwolenie na pobranie amunicji z miejscowych magazynów. Przekupiono także magazynierów, którzy nie zwracali uwagi na ilość pobieranej amunicji. Załadowano trzy wozy amunicji i jeden erkaem…
Władysław Tadeusz Filar - "Przebraże – bastion polskiej samoobrony na Wołyniu". Warszawa 2007

Dowiadujemy się więc, że Cybulski nie tylko nie był inicjatorem czy współzałożycielem samoobrony, ale nawet nie pracował przy budowie jej struktur oraz zdobywaniu broni dla Samoobrony. Kiedy pojawił się w Przebrażu pod koniec kwietnia 1943 roku - o czym później również pisze Filar - samoobrona istniała już dwa miesiące, jej struktury uległy już reorganizacji, pojawiło się nowe dowództwo, i broń przekazana samoobronie przez Niemców.

Cybulski przyszedł do Przebraża na gotowe, jedyne co miał do zaoferowania to kontakty z sowietami i „współpracę” właśnie z nimi... Jego oferta najwyraźniej była na tyle konkretna, że dotychczasowe dowództwo samoobrony przekazało mu dowodzenie i podjęło ścisłą współpracę z oddziałami Brynskiego i Miedwiediewa, a później z innymi sowieckimi oddziałami.

Gdyby moderatorzy polskiej Wikipedii byli uczciwi, mielibyśmy zupełnie inną notkę biograficzną pod hasłem „Henryk Cybulski” - dowiedzielibyśmy się (z powołaniem na samego Cybulskiego i na Sobiesiaka – Polaka w sowieckiej partyzantce), kto tak naprawdę kierował samoobroną w Przebrażu i dla kogo pracował Cybulski. Powołaliby się również na Filara...
Niestety, obowiązuje zasada: „Każdy jest wiarygodny i wszystko jest wiarygodne, ale tylko wówczas, gdy jest wygodne. Przemilczeć należy wszystko, co jest niewygodne.”.

Gdyby uczciwy był pan Żaryn, zrobiłby dokładnie to samo - nie wypisywałby bzdur i półprawd, nie karmiłby polskiego społeczeństwa wygodną dla Moskwy „polityką historyczną”.


Trzeba tu zauważyć, że również autorzy hasła w Wikipedii są wytrawnymi specjalistami od manipulowania źródłami, wszak w źródłach podawanych na końcu oraz w samym tekście powołują się na wszystkich wymienionych przez nas autorów: na Cybulskiego, Sobiesiaka i Filara... 

ale robią to bardzo wybiórczo – to, co WYGODNE zauważają, to, co NIEWYGODNE, omijają z daleka...

Z uczciwej Wikipedii, gdyby taka istniała, dowiedzielibyśmy się, że AK w chwili powstawania samoobrony w tej wiosce miała z nią niewiele wspólnego, dowiedzielibyśmy się z niej, że Cybulski wstąpił do AK w maju 1943, ale współpracował z sowietami już co najmniej od kilku miesięcy.

Dowiedzielibyśmy się z Wikipedii, że od chwili pojawienia się Cybulskiego w wiosce, rozpoczyna się praca samoobrony w Przebrażu (oraz okolicznych mniejszych placówek) dla pułkownika NKWD Miedwiediewa, Prokopiuka oraz Antona Bryńskiego.


Dowiedzielibyśmy się z uczciwej Wikipedii również o późniejszych losach Cybulskiego. Nie zapominajmy jednak o tym, że polska „polityka historyczna”, zwłaszcza w kwestiach polsko-ukraińskich ma tyle wspólnego z prawdą, co krzesło elektryczne ze zwykłym krzesłem...


Kwestia zaprzysiężenia Cybulskiego do AK jest już wyjaśniona. Sprawa jego rzekomej ucieczki z Syberii i przemierzenia na piechotę ponad dwóch tysięcy kilometrów – również.

Kto więc tak naprawdę przejął kontrolę nad samoobrona w Przebrażu?

W dalszej części napiszemy też o późniejszych losach Cybulskiego – już po przejściu frontu. Interpretacje, domysły, hipotezy i teorie - wszystko to jest tutaj niepotrzebne, wystarczy wziąć do ręki kilka książek...

„Czerwone noce” Henryka Cybulskiego i „Przebraże” Józefa Sobiesiaka - z tych książek dowiadujemy się o tym wszystkim, o czym wprost nie powie Wikipedia i co pan Żaryn przemilczał.

Na ewentualne zarzuty, że Sobiesiak to komunistyczny działacz i wysoki rangą oficer z czasów PRL i przez to jest niewiarygodny -odpowiadamy:


Józef Sobiesiak
ps.
 Maks

  • Po pierwsze w Wikipedii pod hasłem „Henryk Cybulski” autorzy powołują się na Sobiesiaka i jest on dla nich wiarygodny, więc dlaczego przemilczają informacje podawane przez Sobiesiaka wtedy, gdy są one sprzeczne z dzisiejszą linią „polityki historycznej”?
  • Po drugie - wszystkich krytyków odsyłamy do prac pana Motyki, dla którego Sobiesiak też jest wiarygodny, zawsze wtedy, gdy jego relacje potwierdzają teorie Grzegorza Motyki i są dla niego wygodne.
  • Po trzecie - Władysław Filar to również wysoki rangą oficer z czasów PRL. Mało tego, podczas wojny służył przez kilka miesięcy w niemieckim batalionie policyjnym, a jego nawrócenie na patriotyzm nastąpiło dopiero z chwilą upadku komunizmu.
Sobiesiak nie jest dla nas autorem wiarygodnym, jego prace nafaszerowane są komunistyczną propagandą, manipulacjami, fałszywkami, fantazjami i wymysłami, ale jeśli czytać te prace z wyostrzonym krytycyzmem, to podobnie jak praca Siemaszków, mogą być bardzo cennym źródłem informacji...

Kilka bardzo istotnych cytatów ze wspomnień obu autorów:


Henryk Cybulski „Czerwone Noce” 



Kwestia oddelegowania do Przebraża

…Teraz szczególnie zależy nam na kontaktach w okolicach Łucka i Kiwerc - zwierzał się „Maks” w czasie którejś ze swych wizyt. - Kiedy rozmawialiśmy po raz pierwszy na ten temat, chodziło nam przede wszystkim o przewodników i informacje potrzebne do akcji dywersyjnych. Teraz sytuacja przedstawia się inaczej. W okolicach Kiwerc znajduje się duża wieś zamieszkana przez Polaków. Organizują tam samoobronę. Chcielibyśmy im pomóc, ale ludzie są nieufni. Zresztą nie można się temu dziwid. Ktokolwiek pojawi się z bronią w ręku w okolicy wsi, likwidują bez pytania. Niedawno historia taka przydarzyła się naszym partyzantom. Trzeba z tym skooczyd. Musimy z nimi nawiązad jakiś kontakt. Mamy wspólny cel i jeszcze tylko tego brakowało, żebyśmy zaczęli strzelad do siebie. A gdyby tak pan pojechał tam na rekonesans? Ot, chociażby na parę tygodni...
- Zaraz, zaraz... Przede wszystkim, co to za wieś?
- Nazywa się Przebraże.
- Przebraże?! Przecież to moja rodzinna wieś!
- A to świetnie! - ucieszył się „Maks”.
- Słusznie, zapomniałem, że pan mi już o tym kiedyś wspominał... No więc jak?
- Ależ zgoda! Oczywiście, zgoda... - powiedziałem z nie ukrywaną radością.[…]

Spotkanie po powrocie Cybulskiego z Przebraża:

... Wieczorem rzeczywiście przyszedł „Maks” i major „Mahomet”.
- Jak nasze sprawy? - zapytał „Maks” od progu.
- Ano nieźle. Załatwiłem sprawę przewodników w Przebrażu i Rafałówce. Nie bardzo chcieli wierzyc w wasze istnienie. Radzili mi, żebym w czasie rozmowy z wami trzymał odbezpieczony pistolet. Tylko że nie mam pistoletu. A może wy macie przy sobie jakiś zbędny nagan?
- Znajdzie się, czemu nie. Naprawdę nie wierzą, że istnieją partyzanci? 
- Są przekonani, że jesteście przebranymi bulbowcami. Z całą pewnością będą początkowo bardzo nieufni wobec was.
- A to dopiero heca! - zaśmiał się „Mahomet”. - My i bulbowcy! Dobre sobie, co?
- Poznają nas i uwierzą - powiedział „Maks”. - Najtrudniejsze są pierwsze kontakty, później pójdzie łatwiej. Kim są ci ludzie, z Przebraża, z którymi mamy się spotkad?
- Inżynier Tadeusz Rykowski z Kiwerc...
- Rykowski? Ja go przecież znam! Rozmawiałem z nim kilkakrotnie. To bardzo dobrze, że na początek będziemy mieć znajomego i pewnego człowieka. I kto jeszcze?
- Komendant samoobrony w Rafałówce, Apolinary Oliwa, i Albert Wasilewski, mój kolega z lat szkolnych. Chłopak bystry i pewny. Można na niego liczyd, i wreszcie... Henryk Cybulski, komendant Przebraża...
- Fiu, taka szycha! A ilu tam macie tych Cybulskich i do tego Henryków? - zdziwił się „Maks”.
- Jest tylko jeden!
- No dobrze, co o nim wiesz?
- Niewiele - bawiłem się niedomyślnością „Maksa”. - Jest średniego wzrostu, twarz pociągła, blondyn. Nie wiem, jak się z nim dogadacie, bo nie znosi bimbru!
- Nie szkodzi - mruknął „Maks”, notując w pamięci szczegóły. - Wypijemy sami, z tym nie ma kłopotu. Jutro jadę do niego.
- Na razie nie ma go w Przebrażu.
- A gdzie go znajdziemy?
- Do dziś był leśniczym w Karasinie, a za dwa dni wraca, by objąd dowództwo...
- A niech cię diabli! - roześmiał się uradowany „Maks”…



Kwestia współpracy z sowieckimi oddziałami

...W kilka dni później w towarzystwie kilku najbliższych kolegów wybrałem się na ponowne spotkanie z partyzantami Miedwiediewa. W odległości dziesięciu kilometrów od Przebraża, w byłych lasach radziwiłłowskich, czekała na nas grupa partyzantów radzieckich. Po przywitaniu zasiedliśmy w cieniu wysokich sosen. Zadymiły potężne skręty, posypały się rozmowy na temat uzbrojenia, leśnego życia, dotychczasowych walk. Zapanował znakomity nastrój.
- Czy to wy spotykaliście się z partyzantami w Karasinie? - spytał jeden z oficerów, przyglądający mi się uważnie od początku spotkania.
- Tak, z „Maksem” i „Mahometem”. Skąd o tym wiecie?
Zamiast odpowiedzi podał mi małą karteczkę. Teraz już wiedziałem, skąd wie o moich kontaktach z partyzantami. Odchodząc z Karasina ustaliłem z „Maksem” wspólne hasło. Na tej właśnie karteczce napisałem je własnoręcznie. Miało ono ułatwic nam ewentualne spotkanie. Hasło brzmiało: „Ksiądz Doktor”.
- Dostaliście od „Maksa” tę kartkę?
- Nie, od pułkownika Brynskiego - odpowiedział partyzant.
To, że hasło znalazło się w posiadaniu ludzi z oddziału Miedwiediewa, świadczyło o ścisłej współpracy poszczególnych oddziałów radzieckich. Widocznie Miedwiediew przechodząc na nasze tereny zasięgał u „Maksa” informacji o ludziach, z którymi może się porozumied w okolicy Przebraża.
- Pułkownik Brynski przekazał nam tę kartkę i nazwiska kilku ludzi, z którymi możemy bez obawy nawiązad tutaj kontakty - powiedział kapitan Dubów, jakby odgadując moje myśli. - Wasze nazwisko znalazło się na pierwszym miejscu. Przypadek sprawił, że spotkaliśmy się wcześniej. Mam do was dwie sprawy, a właściwie prośby - ciągnął dalej. - Bardzo nam zależy na nawiązaniu kontaktów z jencami radzieckimi z Łucka. Moglibyście nam w tym pomóc?
- Chętnie. - W jaki sposób to zrobicie? Sami czy przez znajomych? - Mam brata w Łucku. Pracuje w tartaku, a wiem, że Niemcy stale zatrudniają w tartaku radzieckich jeoców.
- Doskonale. Jeśli pracuje razem z jeocami, to rzeczywiście sprawa jest o wiele prostsza. Chcemy pomóc naszym żołnierzom w organizowaniu ucieczek. Chodzi o to, aby jak największa ich liczba zasiliła oddziały partyzanckie. Wśród jenców są tacy żołnierze i oficerowie, których doświadczenie bojowe jest o wiele cenniejsze niż doświadczenie niejednego partyzanta.
- Z całą pewnością - potwierdziłem.
- Kto będzie jeździł do Łucka?
- Mogę jeździć sam.
- A czy moglibyście nam ułatwid bezpośrednie spotkanie z waszym bratem?
- Zrobi się. Najlepiej będzie, jeśli ściągnę go do Przebraża. Tu pogadacie sobie swobodnie o wszystkim.
- Świetnie. I jeszcze jedno: potrzebujemy przewodnika. Takiego, który doskonale zna okolicę i jednocześnie nie boi się strzelaniny. Musi to byd człowiek pewny i odważny.
- Tę sprawę uzgadniałem już z „Maksem” w Karasinie. Od dawna mam dla was kilku ludzi. Dostaniecie któregoś z Rafałówki. Stamtąd jest już tylko godzina drogi na tory.
- A teraz sprawa kontaktów z wami, w Przebrażu...
- Wolałbym poza obozem - odparłem. - Boimy się Niemców, a wśród tylu tysięcy ludzi może się znaleźć donosiciel. Umówimy się tak: mój zastępca Wasilewski - wskazałem na Alberta - będzie przychodził do was, powiedzmy co trzeci dzień. Informujcie go o każdej zmianie postoju, a wtedy nie stracimy łączności.”

Dywersant Kuzniecow

…Któregoś dnia wpadł do mnie Tadeusz Koksanowicz.
- Heniek, czeka na ciebie dwóch partyzantów z oddziału Miedwiediewa. Chcą z tobą porozmawiać na osobności. Coś ważnego.
- Poproś ich tutaj.
Po chwili wrócił w towarzystwie partyzantów. Ich smagłe, ogorzałe twarze świadczyły o zażyłym stosunku z lasem. Jednego z nich znałem z widzenia z niedawnych kontaktów z oddziałem Miedwiediewa.
- Zdrawstwujtie, towariszcz komandir - pozdrowił mnie partyzant ubrany w oficerską bluzę.
- Zdrawstwujtie.[…]

- Towarzyszu komendancie, wiemy, że znacie tu wszystkich ludzi i że ludzie was znają. Związani ze stałym miejscem postoju macie możliwość panowania nad wszystkim, co dzieje się w promieniu wielu kilometrów. Otóż w niedługim czasie prawdopodobnie zgłosi się do was wysoki rangą oficer niemiecki. Nie dziwcie się niczemu. Powtarzam: niczemu! Choćby zdawało się wam, że to sam Hitler, udzielcie mu schronienia, jeśli tego zażąda, lub odprowadźcie go do naszego oddziału. Do nas albo do Prokopiuka. Jak zechce... To wszystko […]


...Po upływie przeszło dwóch tygodni, kiedy właśnie jadłem obiad u swojego brata Stanisława, wpadł jak bomba służbowy podoficer Dionizy Bergiel.

- Niemcy przyjechali po ciebie! .Pytają, gdzie mieszka komendant Przebraża.
- Chowaj się! - Przestraszony brat rozejrzał się bezradnie po pokoju.

- Ilu ich jest? - spytałem.

- Dwóch... i jakaś kobieta(…)
... Oberleutnant, uprzedzając moje powitanie, odezwał się spokojnym głosem:
- Siegodnia zaniatyj Leningrad.
Serce skoczyło mi z radości. To on! Do tego momentu nie byłem przecież pewny, czy nie jest to autentyczny oficer niemiecki, który przyjechał, na przykład, rozliczyć się z komendantem Przebraża za jego wystarczająco ważkie grzeszki popełnione w stosunku do władzy niemieckiej. Te trzy niepozorne słowa zabrzmiały w moich uszach tak swojsko, jakby przybysz powiedział co najmniej: „Się masz, stary byku, dawno cię nie widziałem!”

Odpowiedziałem natychmiast:

- Ja pro eto znaju.
- Kto tiebie pro eto goworił?
- Josif.
Oficer także odetchnął z ulgą. Podał mi rękę i zaprosił do samochodu.
- W jakim języku będziemy rozmawiali? Po polsku czy po rosyjsku? - spytał.
- Jak panu wygodniej.
Ja wolę po rosyjsku. Może dlatego, że teraz ten język jest szczególnie niebezpieczny - powiedział, śmiejąc się. Zauważyłem, że po wymianie haseł oficer czuje się w mojej obecności zupełnie swobodnie i rozmawia ze mną jak ze starym znajomym. Samochód ruszył.
- Prowadzi pan do Miedwiediewa?
- Tak, do Miedwiediewa. Na razie pojedziemy prosto, wzdłuż Przebraża. Przy okazji zobaczy pan częśc naszych umocnień […]

Z Hermanówki jechaliśmy przez las w kierunku Wólki. Droga pogorszyła się, trzeba było wysiąśd z samochodu. Po przejściu kilkuset metrów zagwizdałem w umówiony sposób. Z zarośli wyszło dwóch uzbrojonych partyzantów. Jeden z nich był znanym mi kapitanem z oddziału Miedwiediewa. Trafiliśmy więc dobrze. Dwaj partyzanci radzieccy odprowadzili mnie z powrotem aż do Hermanówki. Tutaj nie bałem się już bulbowców, wszędzie czuwali nasi wartownicy. Pożegnałem się z partyzantami i zostałem sam. Idąc, zastanawiałem się, kim jest ów tajemniczy oficer. W końcu doszedłem do wniosku, że jest to pewno jakiś radziecki as wywiadu, zrzucony w te okolice. Ale cóż, u diabła, miałby do roboty as wywiadu w tych poleskich i wołyńskich głuszach? A może to jakaś wybitna osob i stośd ruchu partyzanckiego? Ta ewentualność wydawała mi się bardziej prawdopodobna. (...)


...Nazajutrz dotarła do nas wiadomość, że poprzedniego dnia jakiś zamachowiec w przebraniu oficera niemieckiego zastrzelił w Równem hitlerowskiego generała i zbiegł jego samochodem. Zacząłem zestawiać te dwa fakty: zabójstwo generała i wizytę oberleutnanta.

W przypuszczeniach tych utwierdził mnie później „Maks”. Śmiejąc się powiedział mi, że miałem zaszczyt jechać jednym samochodem ze słynnym asem radzieckiego wywiadu - Kuzniecowem.
Okazało się, że tego samego dnia, kiedy jego czarny mercedes zajechał przed mój dom, tylko że parę godzin wcześniej zastrzelił w biały dzień niemieckiego generała. Przebraże było przedostatnim etapem jego ucieczki po zamachu w drodze do oddziału Miedwiediewa. Akcja została obmyślana bardzo starannie. Już na dwa tygodnie przedtem wiedzieli o niej partyzanci radzieccy i przygotowali Kuzniecowowi drogę odwrotu...

Józef Sobiesiak “Przebraże”


Kwestia oddelegowania Cybulskiego do Przebraża:


– Żal mi trochę tej leśniczówki – powiedział Cybulski, kierując wzrok w stronę lasu. - Kilka ładnych lat tu przesiedziałem, zdążyłem się przywiązać niemal do każdego drzewa...
Nic w tym nie było dziwnego, las był tu w istocie piękny. Ostatnio jednak stawał się coraz bardziej niespokojny, coraz bardziej angażował w sprawy, które miały nic wspólnego z pięknem.

– Nie musisz stąd odchodzić – odrzekłem. - Wprawdzie wszystko już uzgodniłem z dowódcą zgrupowania, pułkownikiem Bryńskim, ale ostateczna decyzja zależy od ciebie. Ty zgłosiłeś tę propozycję, ty możesz ją wycofać. Tym bardziej, że siedząc tu, oddajesz nam niemałe usługi. Może nawet sam nie doceniasz ważności informacji, jakich nam tyle razy dostarczałeś. A poza tym melina...

– Nie, Maks – przerwał mi – to nie to. Dziękuję za uznanie, ale myślę, że stać mnie na więcej. Mam przecież podoficerskie wyszkolenie wojskowe. Czy nie warto go wykorzystać?
[...]
...zorganizuję kilkudziesięciu chłopców z Przebraża, odkopiemy to, co przechowujemy tam jeszcze z trzydziestego dziewiątego roku (broni maszynowej nie ma, same kabeki, ale to też coś), i zameldujemy się w Czerwonym Borze.
– Tak jest – powiedziałem – tam zostaniecie przeszkoleni, dostaniecie minerów, zaopatrzymy was w materiały wybuchowe i pójdziecie z powrotem w rejon lasów cumańskich. Twój oddział wejdzie w skład naszej brygady. Przygotowałem już nawet dla was specjalny rejon działania, a mianowicie linie kolejowe wokół Kiwerc, to znaczy Kiwerce – Kowel i Kiwerce – Równe. Myślę, że nie będziesz miał nic przeciwko tym planom, co?
– Przeciwnie, bardzo mi to odpowiada – odrzekł Cybulski. - To będzie wreszcie robota co się zowie, tym bardziej że rejon Kiwerc chłopcom z Przebraża jest znany jak własna kieszeń...
– W porządku. Ustalmy teraz wspólne hasła, żebyście nie mieli kłopotów potem, kiedy już trzeba będzie nawiązać bezpośredni kontakt. Ustaliliśmy hasła, uzgodniliśmy jeszcze pewne szczegóły dotyczące najbardziej dogodnych marszrut na linii Czerwony Bór – lasy cumańskie, po czym serdecznie uścisnęliśmy sobie dłonie na pożegnanie i Cybulski odszedł w mrok, w kierunku Przebraża. Niecierpliwie i długo czekałem na wiadomość od niego. Bardzo przecież liczyłem na ten nowy oddział...

 Kwestia współpracy z sowieckimi oddziałami:

Porozumienie między kierownictwem samoobrony a dowództwem Brygady im. Frunzego polegało przede wszystkim na wzajemnej wymianie informacji zwiadowczych, dotyczących ruchu oddziałów upowskich w najbliższym rejonie. Ponadto w tajemnicy przed inspektoratem AK mieliśmy we wsi swoich ludzi, którzy pomagali naszym grupom dywersyjnym. Korzystając z uprawnień zastępcy do spraw polskich dowódcy zgrupowania partyzantów radzieckich na Wołyniu, wydałem rozkaz, aby operujące w tym rejonie oddziały nie kwaterowały nigdy w Przebrażu ani w najbliższej okolicy. Chodziło o to, aby nie „spalić” w oczach Niemców samoobrony.
Poinformowałem także dowódców radzieckich o charakterze samoobrony i poprosiłem, by – jeśli tylko będą mogli – nieśli jej pomoc w razie ataku ze strony band UPA. Ta ostatnia sprawa nie była, niestety, łatwa, oddziały bowiem pozostawały w ciągłym ruchu, ich pomoc uzależniona była w dużej mierze od przypadku. Kiedy jednak przez dłuższy czas w lasach cumańskich stacjonował oddział pułkownika Miedwiediewa, nawiązano z nim ścisłą łączność i współpracę. Albert Wasilewski, który pewnego dnia zjawił się w obozie Miedwiediewa, z przyjemnością stwierdził, że Rosjanie bardzo przychylnie przyjęli przedłożoną przez niego platformę porozumienia. Miedwiediew zgodził się pomagać przebrażanom w oczyszczeniu najbliższego terenu od bulbowskich band, otrzymał za to dwóch znakomitych przewodników, którymi byli Oliwa i Gorgol. Świetnie znali okolicę, bardzo pomogli partyzantom. Wymiana haseł ułatwiła dalsze przyjazne kontakty, które uwieńczono porozumieniem w sprawie przerzutu do oddziałów partyzanckich jeńców radzieckich, uciekających z niewoli niemieckiej. Henryk Cybulski, który w połowie czerwca spotkał się koło wsi Dermanka z szefem zwiadu zgrupowania partyzanckiego Kowpaka, Piotrem Werszyhorą, omówił z nim szczegółowo tę sprawę, zlecając ją do wykonania swemu bratu, Józefowi. (Józef Cybulski spisywał się znakomicie, dziesiątki żołnierzy radzieckich, uciekających z obozu jenieckiego w Łucku, jemu i jego ludziom zawdzięcza życie.) Szef zwiadu Kowpaka bardzo żywo interesował się Przebrażem, prosił o wyjaśnienie powodów, dla których tak duża grupa uzbrojonych ludzi nie bierze udziału w walce z Niemcami.

Czyż powyższe cytaty nie pokazują jednoznacznie, że Cybulski ściśle współpracował z sowiecką partyzantką na Wołyniu , JUŻ NA PRZEŁOMIE 1942-43? Czy nie wynika z nich, że Cybulski jako „zaufany” Sobiesiaka został skierowany do Przebraża właśnie po to, żeby przejąć kontrolę nad powstającą tam samoobroną?

Ktoś może nadal mieć wątpliwości... Ktoś może nadal uważać, że to była współpraca wymuszona tragiczną sytuacją - taka jest obowiązująca w Polsce wersja i jest ona na tyle mocno zakorzeniona w świadomości społeczeństwa, że obalić ten mit jest niezwykle trudno. Przejdźmy więc do dalszych losów Cybulskiego, najpierw mitologia, potem fakty...

„Represjonowany Cybulski”

I znowu wracamy do wspomnień Cybulskiego i Sobiesiaka. Cybulski:

- Wy krasnoarmiejcy? - Zwróciłem się do dowódcy.
- Da. Eto Krasnaja Armia. A ty kto?
- Polskij partizan.
- Choroszo. Pieriewodczikow na Kiwierce imiejesz?

Wraz z oddziałem udałem się do Rafałówki, gdzie w porozumieniu ź Oliwą przydzieliłem do radzieckiego oddziału trzech przewodników. Natychmiast wyruszyli w dalszą drogę. Jak się później dowiedziałem, był to pierwszy oddział, jaki zaatakował Kiwerce. Obeszli miasto lasami i wyszli na drogę prowadzącą do Łucka. Tu zrobili zasadzkę na wycofujący się garnizon niemiecki, który został doszczętnie rozbity.

Tego samego dnia został zdobyty Łuck i okolice aż po rzekę Styr. W ciągu kilkudziesięciu godzin Przebraże i najbliższe rejony powiatu łuckiego znalazły się na terenie wyzwolonym. Do obozu wkroczyły oddziały radzieckie. Wobec przedstawicieli władzy i wojska zdawaliśmy i rejestrowaliśmy bron…


...W gmachu szkoły obok parku Lubomirskiego nastąpiło nasze pierwsze na wolnej ziemi spotkanie z „Maksem”. Towarzyszył mu major Borkowicz.

- Zjawiliście się w samą porę - ucieszył się „Maks”. - Właśnie zapadła decyzja o utworzeniu partyzanckiej brygady pod nazwą „Grunwald”. Będziecie mi tu bardzo potrzebni, bo ja wyjeżdżam na tydzień do Kijowa.
Zostaliśmy natychmiast wciągnięci w wir prac związanych z organizowaniem nowego oddziału. Rykowski wyjechał do Kiwerc werbować nowych ludzi, „Maks” odleciał samolotem do Kijowa dla uzgodnienia z Polskim Sztabem Partyzanckim szczegółów dotyczących nowego oddziału.

Prowadziliśmy więc razem z porucznikiem Walczakiem nabór kandydatów do powstającego oddziału. Ochotników mieliśmy bardzo dużo. Do brygady „Grunwald” przeszło kilkuset partyzantów Przebraża, którzy w Równem oczekiwali na przydział do jednostek Wojska Polskiego. Kiedy „Maks” wrócił z Kijowa, było już w czym wybierać - mieliśmy około pięciuset ludzi. Po otrzymaniu broni i umundurowania wyruszyliśmy do Przebraża, aby tam uzupełnić stan osobowy i rozpocząć przygotowania do czekających nas zadań...


Henryk Cybulski w swojej książce wspomnieniowej nic nie mówi nam o represjach, jakie miały go spotkać… Wspomina jedynie o wstąpieniu do organizowanej przez Sobiesiaka Brygady „Grunwald” i pracy w niej podczas naboru ochotników.

Ostatnia informacja na ten temat, podawana przez Cybulskiego, to stwierdzenie, że Brygada udała się z Łucka do Przebraża w celu uzupełnienia składu osobowego. O swoich późniejszych losach Cybulski już nie pisze ani słowa. Więcej informacji podaje nam Sobiesiak, ale już w innej swojej książce pt. „Brygada Grunwald”:


Było nas już około dziewięciuset ludzi. Schemat dowództwa ustaliliśmy następująco:
dowódca brygady - mjr Józef Sobiesiak - „Maks”
zastępca dow. bryg. - por. Tadeusz Rykowski
szef sztabu - por. Walczak oficer oświatowy - ppor. Janina Żurek kwatermistrz - por. Wacław Dobrowolski. Ponadto w skład sztabu wchodzili: Franciszek Czyżewski, Jerzy Jacniacki i Mirosław Petelicki. Na dowódców naszych trzech batalionów wyznaczyliśmy: por. Fulgentego Wąsowicza, Henryka Cybulskiego i Jana Lesińskiego.
[...]
...W jakiś czas później zjawił się u mnie w Przebrażu major z NKWD i oznajmił, że chce się widzieć z Henrykiem Cybulskim.
- Słuchajcie - powiedziałem. - Wy się ze mną nie bawcie jak z panienką. Walcie wprost: chcecie go zatrzymać?
- Zrozumcie, towarzyszu majorze, obowiązek...
- Jasne! - huknąłem, choć coraz mniej już z tego rozumiałem. - A o co chodzi? Możecie wyjaśnić?
- Współpracował podczas okupacji z Niemcami...
No tak, pomyślałem, tak też to można nazwać, jeśli ktoś bardzo chce. A bodaj to!
- W porządku - powiedziałem. - Zaraz go wam przyprowadzę…
... Cybulskiego zastałem u jednego z bardziej aktywnych przebrażaków, Alberta Wasilewskiego. Było tam jeszcze kilka osób. Cybulski najwidoczniej wiedział o wizycie ludzi z organów bezpieczeństwa.
- Masz taką kwaśną minę - zauważył - jakby ktoś miał zamiar mnie aresztować. Przyznaj się, po mnie przyjechali?
- Daj spokój - powiedziałem, przyglądając się przygnębionym twarzom siedzących ludzi. - Głupie żarty. Pogawędziliśmy trochę, po czym poprosiłem Cybulskiego, żeby odprowadził mnie na moją kwaterę.
- Ciemno na ulicy choć w mordę daj - wyjaśniłem. - Ledwie wyszliśmy, powiedziałem: - Zgadłeś, Henryk.
- Co? - nie od razu zrozumiał.
- Wiej, chłopie, nie ma innego wyjścia. Ktoś cię wkopał w paskudną kabałę.
- Niech to dunder świśnie - zaklął. Uścisnął mi rękę i znikł w mroku nocy.
Wróciwszy do domu oznajmiłem majorowi, że Cybulskiego nie ma. Był, ale zniknął. Jak kamień w wodę.
- Czy aby nie pomogliście mu w tym, towarzyszu majorze?
- Czy aby nie zapomnieliście, z kim rozmawiacie, towarzyszu majorze? - odpaliłem. Skrzywił się, ale dał mi spokój...

Właśnie tutaj pojawia się mit „represjonowanego” przez komunistów Cybulskiego...

Dlaczego mit?

Gdyby Cybulski uciekał przed aresztowaniem, zapewne skierowałby się poza linię frontu i dalej uciekałby na zachód, być może spróbowałby dostać się do polskiej armii Berlinga pod przybranym nazwiskiem, być może ukryłby się gdzieś u znajomych bądź ludzi z AK-owskiej konspiracji i starał się przeczekać niebezpieczeństwo. Mógłby próbować zmienić tożsamość przy jednoczesnej zmianie zamieszkania tak, aby ryzyko rozpoznania sprowadzić do minimum.

Można zapewne skonstruować jeszcze jakieś inne warianty działań, których mógłby wtedy spróbować Cybulski, by uniknąć aresztowania. Jaki wariant wybrał Cybulski, jeżeli oczywiście założyć, że Sobiesiak nie zmyślał?
Wikipedia powołując się na Filara podaje:

Według Władysława Filara (2007) członkowie samoobrony, w tym Cybulski, walczyli nad Wisłą, na Wale Pomorskim, forsowali Nysę Łużycką i Odrę, oraz uczestniczyli w walkach pod Kołobrzegiem, Dreznem i Berlinem.

Władysław Filar w swojej książce o samoobronie w Przebrażu faktycznie tak właśnie napisał, wspominając również o represjach NKWD wobec AK-owskiego podziemia, jakie rozpoczęły się zaraz po wkroczeniu sowietów:

W Przebrażu zaczęło się polowanie na przywódców. Wśród kierownictwa samoobrony i tamtejszych działaczy konspiracyjnych AK nastąpiły aresztowania. Henryk Cybulski „Harry” oraz inni działacze jakiś czas ukrywali się. Każdy starał się przetrwać jakoś ten trudny okres. W końcu, nie widząc innego wyjścia, zdecydowali się wstąpić do Armii gen. Berlinga. W szeregach 1 i 2 Armii WP walczyli nad Wisłą, na Wale Pomorskim, forsowali Nysę i Odrę, uczestniczyli w walkach pod Kołobrzegiem, Dreznem i Berlinem.

Wydawałoby się, że sprawa zamknięta: mamy represje, mamy ucieczkę, mamy wstąpienie do armii Berlinga – Sobiesiak mówił prawdę, Filar również (?).
To wszystko nie takie proste. Wyłom w oficjalnej wersji, a raczej wyłom w wersji uważanej za najwygodniejszą dla „polityki historycznej”, zrobił kilka lat temu (zapewne nieświadomie) wnuk naszego bohatera, pan Marek Cybulski.

W periodyku „Wschodni Rocznik Humanistyczny”, wydanym w roku 2012 (tom VII), ukazał się artykuł, autorem którego był właśnie pan Marek Cybulski. Tekst nosi niezwykle cenny dla nas tytuł: „Komendant. Porucznik Henryk Cybulski (1910-1971) na tle wydarzeń wołyńskich w latach 1940-1944 i w okresie powojennym”, a jeszcze cenniejsza od tytułu jest treść.
Przejdźmy od razu do tego bardzo ciekawego cytatu:

...Powojenne losy Henryka Cybulskiego nie zostały jak dotąd opisane, warto zatem w tym miejscu podjąć próbę choćby szczątkowego uzupełnienia tej luki. Po zakończeniu II wojny światowej i zajęciu Lubelszczyzny przez oddziały Armii Czerwonej oraz Wojsko Polskie, jednostka Henryka Cybulskiego zatrzymała się w miejscowości Jastków koło Lublina. Jesienią 1944 roku batalion Cybulskiego przekształcił się w Centrum Wyszkolenia Piechoty Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, w którym początkowo pełnił on funkcję dowódcy plutonu, a następnie zastępcy dowódcy kompanii do spraw liniowych. W styczniu następnego roku powierzono Cybulskiemu misję utworzenia szkoły kadetów, której w efekcie został dowódcą…
http://wrh.edu.pl/wp-content/uploads/2017/07/295_PDFsam_wrh2011.pdf

Co to za oddział przekształcono w Centrum Wyszkolenia Piechoty KBW? Posłużymy sie dwoma cytatami:

...Decyzja o stworzeniu na bazie PSBS Brygady Wojsk Wewnętrznych zapadła w pierwszej połowie listopada 1944 r., jednak dopiero z dniem 1 grudnia jednostka przeszła na nowy etat. Datę tę należy uznać za datę powołania Wojsk Wewnętrznych, jednak jeszcze przez dłuższy czas w dokumentach pojawiała się nazwa Samodzielny Batalion Specjalny W skład brygady początkowo wchodziły następujące jednostki: dowództwo, Centrum Wyszkolenia, Batalion Ochrony PKWN, batalion Wartowniczy i dwa Bataliony Operacyjne [...]
... W ramach brygady stworzono też - z „synów pułku”, których nagromadziło się dużo w PSBS - batalion małoletnich, który wiosną 1945 r. przekształcono w szkołę kadetów im. gen. K. Świerczewskiego.
https://naszahistoria.pl/janczarzy-komunizmu-korpus-bezpieczenstwa-wewnetrznego/ar/12112090

"...Na potrzeby szkolenia stosownych kadr dla wspomnianej Brygady Wojsk Wewnętrznych rozkazem z dnia 14 listopada 1944 r. w Jastkowie pod Lublinem utworzono Centrum Wyszkolenia Wojsk Wewnętrznych. Rozkaz ten został podpisany przez dwóch Rosjan: dowódcę Centrum mjr. Wartona Bogdasewicza i szefa wydziału wyszkolenia kpt. Euzebiusza Dworkina...”
Kazimiera Jaworska "Państwowe Gimnazjum i Liceum dla Dorosłych Przy Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Legnicy"

KWESTIA NAJISTOTNIEJSZA!

Dowiadujemy się z wyżej cytowanych tekstów, choć ta nazwa wprost obok nazwiska Cybulskiego nie pada, że Henryk Cybulski wstąpił do Polskiego Samodzielnego Batalionu Specjalnego (dalej PSBS) – elitarnego oddziału podporządkowanego tajnym strukturom polskich komunistów. Centralne Biuro Komunistów Polski (tak nazywała się ta struktura) powstało na przełomie stycznia i lutego 1944 na mocy decyzji Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego w celu przejęcia władzy w Polsce.

PSBS podlegał bezpośrednio właśnie tej organizacji (polskiej tylko i wyłącznie z nazwy) - przypomnijmy nazwiska kierownictwa tego „komitetu”:



  • Aleksander Zawadzki – sekretarz, później określany jako przewodniczący
  • Stanisław Radkiewicz – zastępca sekretarza
  • Karol Świerczewski – członek
  • Jakub Berman – członek
  • Wanda Wasilewska – członek
  • Hilary Minc – pełnomocnik
  • Stefan Wierbłowski – pełnomocnik


Dodajmy że:



  • Szkoleniem żołnierzy w tych oddziałach zajmowali się od samego początku oficerowie NKWD
  • Były to oddziały stworzone do likwidacji polskiego podziemia i przejęcia władzy w Polsce
  • To właśnie żołnierze przeszkoleni w PSBS, a później wykorzystani do zwalczania podziemia stanowili bazę kadrową dla przyszłego aparatu bezpieczeństwa w Polsce


PSBS wiosną roku 1944 stacjonował w okolicach Równego na Wołyniu czyli tam, gdzie powstawał Polski Sztab Partyzancki (PSzP).

PSzP został utworzony w kwietniu 1944 w Szpanowie (miejscowość pod Równem) z inicjatywy tajnego Centralnego Biura Komunistów Polski przy Komitecie Centralnym WKP (b). Rozpoczął działalność 5 maja 1944. W połowie maja właśnie ta struktura przejmuje formalne zwierzchnictwo nad Batalionem Specjalnym Cybulskiego, a latem 44 roku bezpośrednie zwierzchnictwa nad nim uzyskuje Stanisław Radkiewicz.

Najprawdopodobniej właśnie wiosną wstępuje do PSBS Cybulski, być może podobnie jak większość wtedy przyjętych żołnierzy wysłany został na trzymiesięczne organizowane przez NKWD szkolenie, do Kujbyszewa.

O szkole w Kujbyszewie nawet w Wikipedii czytamy:

„...18 października 1943 z inicjatywy Stanisława Radkiewicza (późniejszego szefa MBP) został powołany Samodzielny Batalion Szturmowy (SBS), przekształcony wkrótce w Polski Samodzielny Batalion Specjalny (PSBS); kierowali nim oficerowie NKWD i NKGB; szkolono w nim do przyszłych zadań w aparacie bezpieczeństwa starannie dobranych żołnierzy; spośród nich oraz innych wyselekcjonowanych (według bardzo ostrych kryteriów m.in. lojalności wobec ZSRR) osób z różnych jednostek 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki i Armii Czerwonej wywodzili się kandydaci do następnego etapu szkolenia, które rozpoczęło się 12-15 kwietnia 1944 w Kujbyszewie w Obwodowym Zarządzie NKWD w specjalnym ośrodku noszącym formalną nazwę: Szkoła Oficerska nr 366.
Już pierwszych dniach pobytu zgromadzeni tam kandydaci byli poddani dalszym, bardzo szczegółowym badaniom kontrwywiadowczym i politycznym ze strony NKWD; z początkowego stanu 270 osób wyselekcjonowano 217 kursantów; komendantem szkoły i kursu „polskiego” był płk Dragunow (oficer śledczy NKWD), jego zastępcą ds. szkolenia – płk Somow; kurs został podzielony na 2 kompanie (5 plutonów) i pluton oficerski; jedynym wykładowcą znającym język polski był ppor. Ajzen Lajb Wolf (vel Leon Ajzen, później Andrzejewski, dyrektor Departamentu MBP), zastępca komendanta szkoły ds. polityczno-wychowawczych.

Celem kursu było przygotowanie kandydatów do przyszłego komunistycznego aparatu terroru w zakresie pracy śledczej i operacyjnej; program nauczania składał się z „przedmiotów ogólnych” (m.in. historia WKP(b), historia polskiego ruchu robotniczego i literatura „radziecka”), „tematyki wojskowej” (musztra, nauka o broni, topografia) i „tematyki zawodowej” (formy i metody pracy wywiadu i kontrwywiadu, techniki operacyjne i śledcze, podstawy kryminalistyki).

31 lipca 1944 absolwenci kursu uzyskali zaświadczenia („charakterystyki”) o przydatności do określonego rodzaju „pracy”: operacyjnej (wywiadowczej i kontrwywiadowczej), agenturalnej lub śledczej; następnie skierowano ich do Lublina do dyspozycji płk. Stanisława Radkiewicza – wówczas kierownika resortu bezpieczeństwa publicznego PKWN...”

Nie wiemy tego, być może uznano go za na tyle doświadczonego i wyszkolonego, że nie było takiej potrzeby. Ale z całą pewnością możemy stwierdzić, że nie mogło być mowy o próbach aresztowania Cybulskiego przez NKWD, jeżeli po rzekomej ucieczce bez ukrywania swoich danych osobowych (co wiemy z innych źródeł) wstąpił do oddziałów zbrojnych nafaszerowanych NKWD, przez NKWD szkolonych i przez NKWD prowadzonych. Poza tym uciekać musiałby przed NKWD w głąb terenów kontrolowanych przez sowietów. Równe to jakieś 100 kilometrów na wschód od Przebraża...

„Uciekał” więc przed NKWD nie na zachód, a na wschód, i nie tam, gdzie oczy i ręce NKWD nie sięgają, a tam, gdzie NKWD kontroluje wszystko! „Uciekł” wprost do formacji, która de facto była „polską” przybudówką NKWD.

Teoretycznie można jednak przyjąć, że Sobiesiak nie kłamał, że represje faktycznie miały wtedy miejsce - mogły dosięgnąć również zaufanych ludzi - takich jak Cybulski - w wyniku pomyłki i bałaganu na nowo opanowanych terenach. Ale na dłuższą metę, kto jak nie Cybulski mógł zdobyć lepsze rekomendacje od bardzo ważnych i wpływowych sowieckich oficerów na czele z Miedwiediewem, Bryńskim, Werszyhorą czy nawet Mahometem?

Coś mogło być na rzeczy, ale fakty, jakie już znamy, świadczą jednoznacznie, że nawet jeżeli tak było, musiało to być mało szkodliwe i szybko wyjaśnione nieporozumienie.

Podsumowując kwestię „represji i ucieczki” - właśnie z tych powodów nazywamy mitem wersje Sobiesiaka o próbie aresztowania Cybulskiego i o jego rzekomej ucieczce.


Cybulski nie był w PSBS szeregowym żołnierzem. Funkcje, jakie tam pełnił, nie mogły być pełnione przez „nieświadomego ideologicznie” żołnierzyka, a tym bardziej nie mogły być pełnione przez człowieka, którego lojalności komuniści nie byliby absolutnie pewni. Na stanowisko organizatora i pierwszego dowódcy pierwszej w komunistycznej Polsce szkoły kadetów, późniejszej Kompanii Bezpieczeństwa Wewnętrznego trzeba było sobie zasłużyć, a przede wszystkim udowodnić swoją lojalność. 
Gdzie i jak Cybulski dał dowody lojalności? W Przebrażu, czy walcząc z innym wrogiem od jesieni 44 pod Lublinem?

Na foto skan z pierwszej, drugiej i ósmej strony książki pt. „Kadeci - Nic dla mnie, wszystko dla ojczyzny”
– Wrocław 1984, Leszek Kalinowski, Witold Lisowski.
 Właśnie z tego źródła dowiadujemy się, że Henryk Cybulski był żołnierzem PSBS, a później dowódca szkoły kadetów, wcale nie ukrywając swoich danych osobowych.

Jest mało prawdopodobne, a praktycznie niemożliwe, by Sobiesiak, pisząc swoje książki (ściśle rzecz biorąc, książki Sobiesiaka pisał Jegorow, Sobiesiak tylko firmował jego twórczość) nie wiedział o tym, gdzie służył później Cybulski, zwłaszcza, że tak Brygada „Grunwald” jak i PSBS od maja 1943 roku podporządkowane były PSzP. A Sobiesiak sam wspomina o stałych kontaktach z tym oddziałem:

Nadal szukałem kontaktów z nowymi ludźmi z Pierwszej Armii, a zwłaszcza z batalionu szturmowego, który kwaterował w Żytyniu. Ponawiązywałem znajomości, sympatie, przyjaźnie, a przez nie rozszerzyłem pole mego widzenia. Poznanie w batalionie szturmowym takich ludzi, jak major Toruńczyk (dowódca batalionu), major Eugeniusz Szyr, kapitan Rubinsztajn, kapitan Szleyen, porucznik Krauze i im podobnych nie mogło nie wywrzeć wpływu na moją psychikę...
[...]
W okresie ponownych przygotowań do przyszłych działań mieliśmy współpracować właśnie z batalionem szturmowym, dogadałem się więc z majorem Toruńczykiem, że na jakiś czas weźmie do siebie ze dwudziestu moich chłopców, ale nie mogę się nie przyznać, że fakt, iż przy okazji chłopcy wreszcie się nieco podtuczą, też nie był bez znaczenia.

Jak więc mógł Sobiesiak albo ktoś z jego ludzi (w tym brat Cybulskiego - Władysław) nie zauważyć swojego niedawnego towarzysza broni w batalionie szturmowym? No chyba, że Cybulski właśnie wtedy przebywał na szkoleniu w Kujbyszewie...

Dodajmy tutaj, że to były dwa niemal bliźniacze i równolegle działające oddziały. Różnica między nimi polegała przede wszystkim na tym, że głównym zadaniem brygady „Grunwald” była dywersja na tyłach Niemców, a PSBS zajmował się przede wszystkim likwidacją wrogów władzy ludowej na terenach już „wyzwolonych”.


Na tym można by już zakończyć nasz tekst o Henryku Cybulskim, ale od jego wnuka dowiadujemy się o dezercji i późniejszych represjach za działalność niepodległościową... Trzeba więc i tej kwestii poświęcić trochę miejsca... Marek Cybulski o swoim dziadku pisze:


W kwietniu 1947 roku szkoła została przeniesiona z Jastkowa do miejscowości Andrzejów koło Łodzi, a w połowie maja – w uzasadnionej obawie przed aresztowaniem – Henryk Cybulski porzucił pracę, zyskując tym samym status dezertera. Wrócił do Lublina i pod koniec miesiąca nawiązał łączność ze zbrojnym oddziałem leśnym Armii Krajowej i jego przywódcą, majorem Józefem Wojtuniem (ps. „Zawieja”, „Sęk”), którego zastępcą został (przyjął wówczas pseudonim „Wołyniak”). W połowie czerwca 1947 roku – z uwagi na rozesłane za nim przez Urząd Bezpieczeństwa listy gończe oraz w obliczu groźby osadzenia w więzieniu – wyrobił sobie dokumenty na nazwisko „Henryk Wołyński” i wyjechał do Olsztyna, gdzie podjął pracę w nadleśnictwie.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to dwukrotna pomyłka autora - chodzi chyba o rok 1945, a nie 1947, bo według cytowanego dalej Kani to właśnie w maju opuszcza swoje stanowisko Cybulski i przyłącza się do odtwarzanego oddziału Wojtunia (czy rzeczywiście dezerteruje - kwestia niejasna).

...Jednak niespełna rok później został rozpoznany, aresztowany i skazany na 2 lata więzienia (oficjalnym powodem było posiadanie broni i posługiwanie się nielegalnymi dokumentami, chodziło zaś naturalnie o przynależność do grupy, kontynuującej tradycje nieistniejącej już formalnie AK). Karę odbywał w więzieniu w Gdańsku i Sztumie. Na mocy drugiej po wojnie amnestii, w marcu 1947 roku, Cybulski został zwolniony z więzienia i wyjechał na zachód, obejmując posadę leśniczego w Obornikach Śląskich...

Ten fragment budzi poważne wątpliwości. Po pierwsze – nie znaleźliśmy żadnych śladów wyroku sadowego czy akt sprawy w polskich archiwach, które potwierdzałyby tezę pana Marka Cybulskiego (materiały archiwalne dotyczące późniejszego wyroku istnieją), - po drugie - ludzie z oddziału Wojtunia ulegali powolnemu wyniszczeniu od jesieni 1943 roku, a w wyniku wpadek (kwiecień 1945 - nieudany napad na bank w Lublinie) i działania agentury wewnątrz oddziału (koniec maja 1945 – zasadzka, w wyniku której poległo co najmniej 27 żołnierzy Wojtunia) oddział uległ niemal całkowitemu zniszczeniu.
Przykładowe zapisy ówczesnego kodeksu karnego, które każdy komunistyczny prokurator przypisałby w razie wpadki Cybulskiemu – jeżeli faktycznie działał w oddziale Wojtunia i rzeczywiście był jego zastępcą.
Ci, którzy wpadali, na podstawie kodeksu karnego Wojska Polskiego z 1944 otrzymywali bardzo wysokie wyroki – ten kodeks przewidywał karę śmierci w co najmniej 12 paragrafach, pod które można było podciągnąć rzekome czyny Cybulskiego.

Wyroki śmierci, a w najlepszym wypadku wyroki długoletniego więzienia, otrzymali inni żołnierze oddziału Wojtunia. Więc wyrok dwóch lat (czy nawet trzech lub czterech) jest tutaj czymś bardzo dziwnym. Szczególnie dla ludzi, którzy zdezerterowali do „band”, „władza ludowa” nie miała litości.


Znaleźliśmy nieco informacji o drugim według pana Marka Cybulskiego wyroku, skazującym na Henryka Cybulskiego. O tym wyroku pan Marek informuje nas w tych słowach:

W roku 1949 Henryk i Zofii a Cybulscy zawarli ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego w Grodkowie, nie dane im jednak było długo cieszyć się szczęściem rodzinnym, ponieważ już w maju następnego roku Cybulski został ponownie aresztowany. Wyrok czterech lat, ostatecznie został zmniejszony o połowę (3 maja 1950 – 20 marca 1952), odsiadywał w więzieniu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego na Zamku Lubelskim…
W archiwach IPN znajdujemy trzy dokumenty (niestety bez możliwości wglądu), w których mowa o tym wyroku, więc ta druga sprawa na pewno była i na pewno był wyrok skazujący:
Z tychże dokumentów dowiadujemy się, że Cybulski i Wojtuń otrzymali wyroki skazujące na mocy art. 1 dekretu PKWN z października 1944 roku. 
Na podstawie tego właśnie artykułu kary zazwyczaj były o wiele wyższe niż cztery lata z darowaniem połowy kary.


Nie mamy dostępu do podanych w rejestrze IPN dokumentów, nie znamy szczegółów sprawy, ale wyrok 4 lat wiezienia dla Cybulskiego w tym czasie i z tego „paragrafu” to sprawa bardzo podejrzana.

Znane są przypadki żołnierzy dawnego AK czy WiN, których mniej więcej w tym samym czasie na podstawie tego samego artykułu dekretu PKWN skazywano na karę śmierci, chociaż według obowiązującego prawa ten artykuł nie powinien był już ich dotyczyć, ponieważ pomyślnie przeszli w przez komisje weryfikacyjne po ujawnieniu w czasie amnestii 1947 roku.


Na koniec chronologia działań i wydarzeń w ostatnich tygodniach oddziału Józefa Wojtunia – bardzo to wszystko wymowne:



  • 29 marca 1945 r., udany napad na Bank Gospodarstwa Krajowego Oddział w Lublinie, Józef Wojtuń wraz ze swoimi ludzi wyniosi z banku 500 tysiecy zlotych.
  • 7 kwietnia 1945 r., nieudany napad na Izbę Skarbową w Lublinie, zakończony serią aresztowań (około sto osób) i zupełnym rozbiciem struktur podziemia w Lublinie (41 osób skazanych w jednej sprawie sądowej).
  • 12 kwietnia 1945 r. funkcjonariuszom WUBP w Lublinie udało się ująć Józefa Wojtunia „Sęka”, „Zawieję”. Po kilku dniach zdołał on jednak zbiec z siedziby WUBP…
  • 24 V 1945 r. Las Siostrzytowski, gm. Milejów - oddział AK WiN dowodzony przez mjr. Józefa Wojtunia ps. “Zawieja”, „Sęk” stoczył bitwę z oddziałami NKWD i UB. W boju poległo 27. żołnierzy AK oraz gospodarz domu.

I tu trzeba postawić kilka ważnych pytań:

W maju 1945 (jeżeli przyjąć za prawdziwe informacje zawarte w tekście Leszka Kani) Henryk Cybulski trafia do odtwarzanego oddziału Wojtunia. Skąd trafia? Prosto z Berlina, jak by to wynikało z tego, co napisał Władysław Filar? Raczej z tego, w co przekształcony został PSBS.


Wstępuje do oddziału Józefa Wojtunia i od razu zostaje jego zastępcą? Tak by wynikało ze słów Marka Cybulskiego, ale data się nie zgadza. Zapewne to pomyłka – powinno być 1945, a nie 1947. Jeżeli zamiast 1947 wstawimy 1945 wszystko dalej się zgadza. Później Cybulski i Wojtuń byli mocno zaprzyjaźnieni. Według Leszka Kani razem prowadzili gospodarstwo, razem też byli sądzeni i razem skazani na nadzwyczaj łagodną karę:


Wobec miażdżącej przewagi wojsk NKWD i wspierających je oddziałów LWP i UB oddział mjr. Wojtunia został w lipcu 1945 r. rozwiązany na rozkaz komendanta Obwodu. Każdy partyzant otrzymał dokumenty legalizacyjne i wyszedł z. lasu. Partyzanci z jego oddziału wspominali po latach, żc atmosfera w śród żołnierzy AК była niemal rodzinna, zaś dowódca dbał o podw ładnych jak ojciec. Niektórzy rychło ujawnili się w Urzędach Bezpieczeństwa pod fałszywymi personaliami. inni zostali w lesie i walczyli do końca. Mjr Wojtuń osiedlił się w Kisielicach, pow. Susz, woj. olsztyńskie pod nazwiskiem Tadeusz Malawski. Tam otrzymał posadę gajowego i z młodszym bratem oraz z Henrykiem Cybulskim próbował prowadzić gospodarstwo rolne i hodowlę koni.

Ciąg przyczynowo skutkowy co najmniej podejrzany:

Wojtuń ucieka z więzienia NKWD (czy, jak to nazywają inni, z aresztu PUBP w Lublinie). Cybulski dezerteruje z KBW albo z szeregów „zwykłego” LWP (prosto z Berlina?) do „bandy”. Jakoś się spotykają i odtwarzają świeżo rozbity oddział antykomunistyczny. Błyskawicznie następuje zdrada i niemal całkowita zagłada tego oddziału 24 maja w zasadzce NKWD...


Likwidować podziemie z bronią w ręku mógł byle chłystek, któremu NKWD powiedziało „bierz go”, ale likwidować podziemie od środka, przez działanie agenturalne, mogli tylko najlepsi. Ludzie służący w PSBS (a więc i Henryk Cybulski) właśnie do takiej pracy byli szkoleni. Raczej nie marnowano takich ludzi w Berlinie.


Wojtuń mógł naprawdę jakimś cudem uciec z więzienia NKWD. Cuda czasem się zdarzają... Ale natychmiastowe nawiązanie współpracy z „dezerterem” po przeszkoleniu i służbie w PSBS? Z kilkukrotnym „uciekinierem”, któremu mimo dwóch „ucieczek” komuniści bardzo ufali? Odtworzenie razem z tym „dezerterem” antykomunistycznego oddziału, który błyskawicznie został rozbity przez NKWD? Tego nawet cudem nazwać nie można. Raczej należy to nazwać sprawą bardzo mocno śmierdzącą. Wnioski każdy może wyciągnąć sam. Od siebie dodamy jeszcze, że tworzenie wtedy „oddziałów podziemia” i tworzenie nowych „organizacji niepodległościowych” (aż do lat 50-tych, a i później też) to było to, co komuniści nazywali „lepem na muchy”. Ludzie, którzy chcieli walczyć z komunistami, wchodzili do takich oddziałów i ginęli, a twórcy lepu na muchy „cudem” wychodzili cało.


Resztki oddziału zostają rozpuszczone po kilku miesiącach, a Cybulski z Wojtuniem żyją razem, jak papużki nierozłączki.
Czy cały czas mamy do czynienia z tym samym człowiekiem – przedwojennym oficerem? Możliwe, że tak, ale... Znowu musimy odwołać się do polskich źródeł.
Na początek profesor Leszek Kania, który w roku 2008 pisał:

...Po ostatecznym rozbiciu lubelskiej komendy okręgu por. Wojtuń ratował się przed aresztowaniem ucieczką do lasu, gdzie objął dowodzenie lubartowskim oddziałem partyzanckim. 
Ale nawet ten wypróbowany oficer AKowskiego kontrwywiadu nie ustrzegł się błędu, gdyż lubelski SMIERSZ wprowadził do jego oddziału swego agenta o ps. „Stefan”. Otoczony przez obławę 198 pułku NKWD por. Józef Wojtuń zginął po całodziennym boju w rejonie Lubartowa wraz z całym składem osobowym swego oddziału partyzanckiego w dniu 24 maja 1945 r.
Leszek Kania „Wymiar sprawiedliwości antykomunistycznego podziemia zbrojnego w Inspektoracie AK-WiN Lublin 1945-1947”

Więc Wojtun zginął w roku 1945 czy nie? Dwa lata temu tę kwestię wyjaśnił sam Leszek Kania:
Pośród książek opisujących bohaterów poakowskiego podziemia zbrojnego rzadko odnajdujemy mjr. Józefa Wojtunia, oficera Komendy Okręgu AК Lublin. Większość badaczy w ogóle nie zna tej postaci lub ją pomija, inni znów błędnie uśmiercili mjr. Wojtunia w maju 1945 r., zawierzając raportom NKWD. Kim zatem był mjr Józef Wojtuń i dlaczego warto o nim pamiętać?
Kwartalnik „Wyklęci” nr 1(5)/2017
Bohater zapomniany Mjr Józef Wojtuń „Sęk”, „Zawieja” (1904-1966) - Leszek Kania

Ze słów :„inni znów błędnie uśmiercili mjr. Wojtunia w maju 1945 r.” oraz z podanej w tytule daty śmierci Józefa Wojtunia (1966) wynika, że „inni”, którzy uśmiercili Wojtunia w roku 1945, popełnili błąd. Przyjmujemy, że TYM RAZEM pan Kania się nie myli, choć wcześniej sam zaliczał się do „innych” – on sam pisał o śmierci Wojtunia w roku 1945. Czytajmy dalej:

Kpt. Józef Wojtuń przetrwał w konspiracji
[…]
Do połowy maja 1945 r. mjr Wojtuń po zmianie pseudonimu na „Zawieja” zorganizował oddział partyzancki składający się z dezerterów z komunistycznego WP chełmskiej młodzieży gimnazjalnej i harcerzy. Przygarniał wszystkich, o których upominało się NKWD. Wśród nowych partyzantów znalazł się m.in. por. Henryk Cybulski „Wołyniak".
[…]
Nad ranem 24 maja 1945 r. oddział został okrążony przez ekspedycję karną ze 198. Pułku NKWD wzmocnioną samochodami pancernymi i grupą pracowników UB. W nierównej walce zginęło, wedle różnych relacji, od 27 do 36 partyzantów, w większości nieostrzelanych gimnazjalistów i harcerzy. Enkawudziści postępowali z właściwym sobie okrucieństwem. Spalili wszystkie zabudowania, w których nocowali partyzanci, zabili gospodarzy, którzy udzielili akowcom schronienia i dobili rannych. W bitwie mjr „Zawieja” z kilkunastoma żołnierzami wyrwał się z okrążenia i uszedł pogoni przechodząc przez bagna.

Ofiarami „lepu na muchy” padali zazwyczaj właśnie ludzie młodzi – ideowi, ale bardzo naiwni. Doświadczonemu żołnierzowi podziemia taki oddział śmierdział z daleka. W ciągu pięciu tygodni dwaj nasi „bohaterowie” zdążyli (niezależnie od siebie?) „uciec” komunistom, stworzyć oddział antykomunistyczny i wytracić ludzi w zasadzce NKWD. Jeżeli dobrze rozumiemy autora, zginęli głównie harcerze i gimnazjaliści, a „dezerterzy z LWP” pod wodzą Wojtunia i Cybulskiego zdołali się uratować?

Dodajmy do tego jeszcze inne informacje, które znajdziemy we wspomnieniach jednego z żołnierzy „Sęka”, uczestniczącego w boju w Lesie Siostrzytowskim. Stanisław Kupczyński (bo to właśnie o niego chodzi) zanim trafił do oddziału Wojtunia, walczył na Wołyniu. Był jeszcze bardzo mlodym czlowiekiem (gimnazjalista), alezz pewnością doświadczonym żołnierzem. Z jego wspomnień cytujemy tylko najważniejsze fragmenty:




Żołnierze oddziału„Zawiei”
1945 rok,po środku autor
wspomnień Stanisław
Kupczyński „Niski”.
Oddział został rozbity z powodu zaskoczenia. Przyjęto do niego człowieka, który miał skierowanie wydane przez komendanta obwodu Lublin. Po zmianie miejsca postoju i zakwaterowaniu w Majdanie Siostrzytowskim w nocy z 23 na 24 maja 1945 roku człowiek ten został wystawiony na nocną wartę, z której uciekł. Jego zmiennik zameldował o braku poprzednika, ale „Zawieja” postanowił zmienić miejsce postoju dopiero po śniadaniu. Przypuszczał, że zanim zbieg doniesie UB o miejscu kwaterowania oddziału, to oddział zdąży opuścić zagrożone miejsce. Tymczasem atak nastąpił dnia 24 maja rano, między godziną 6 a 7 rano, i zupełnie nas zaskoczył.
Regionalny periodyk naukowy „Studia Łeczyckie” tom I. „W oddziałach partyzanckich „Korda”, „Zręba”, „Sęka" i „Zawiei” w latach 1943-1945, Fragment rozmowy ze Stanisławem Kupczyńskim



PODKREŚLAMY: „Zawieja” postanowił zmienić miejsce postoju dopiero po śniadaniu! Przecież nie wiedział, jakimi środkami łączności zdrajca dysponował. Domniemany zdrajca mógł przekazać informację już wcześniej. Wcale nie musiał uciekać w celu przekazania informacji. Jakiś łącznik mógł odebrać informację od zdrajcy. Wykorzystany mógł być jakiś wcześniej ustalony sygnał czy kanał komunikacji. Zdrajca mógł uciec po prostu po to, żeby nie stać się ofiarą zasadzki. Mógł uciec po to, żeby odsunąć podejrzenia od innych zdrajców. Powody dezercji mogły być jeszcze inne – niekoniecznie zdrada rozumiana jako osobisty donos do NKWD czy UB. Dezerter mógł po prostu stracić wiarę w sens dalszej walki. Ale równie dobrze mógł wiedzieć, co się za chwilę wydarzy. Jeżeli komuniści rzeczywiście użyli wozów pancernych, to znaczy, że akcja prawdopodobnie przygotowana była już wcześniej, że była to raczej ZASADZKA, a nie pogoń.

Nawet średnio inteligentny kapral, dowodzący oddziałem, wydałby rozkaz natychmiastowego wymarszu. KAŻDY NORMALNY DOWÓDCA NIE CZEKAŁBY ANI SEKUNDY Z EWAKUACJĄ! Ale nie, najpierw śniadanie, kawa... Wersal, cholera! Albo...

...świadome i celowe oczekiwanie na spodziewanych gości. Może dowódcy wcale nie chodziło o poranną kawę?

Dobrze dowodzone oddziały antykomunistyczne, o podobnej liczebności, całymi latami wymykały się z zasadzek i umykały pogoni. A tu? Dowódca wystarczająco sprytny, żeby uciec z rąk UB czy NKWD, zastępca dowódcy wystarczająco sprytny, żeby z gołymi rękami pieszo uciec z Syberii, wytracili oddział dosłownie po kilku dniach od jego sformowania. Potem, po rozpuszczeniu resztek oddziału, żyli sobie razem, aż wreszcie „złowieni” dostali czysto symboliczne wyroki więzienia za to, za co niejeden dostał karę śmierci. Przypominają się opowieści z lat 80-tych, gdy niektórzy „opozycjoniści” wracali z więzienia nie tylko nieźle utuczeni, ale jeszcze mocno opaleni...


Niestety, nadal nie wiemy, jak było, ale wiemy jak nie było...



  • Cybulski nie był AK-owcem, który zorganizował samoobronę w Przebrażu.
  • Cybulski nie uciekał przed represjami ze strony NKWD wiosną 1944 roku, a wręcz przeciwnie - służył w oddziale PSBS, który był de facto polskim odpowiednikiem NKWD, przez NKWD tworzonym, szkolonym i kierowanym.
  • Cybulski nie był też represjonowany po wojnie tak, jak represjonowano dziesiątki tysięcy ludzi podziemia. Represje wobec niego i wobec Józefa Wojtunia, gdy je porównać z represjami wobec innych ludzi skazanych za czyny o wiele bardziej błahe, były co najwyżej przykrywką (w więzieniach mnóstwo było wtedy „współczujących towarzyszy niedoli”, do wyciągania informacji od innych więźniów). 
  • Wojtuń i Cybulski zostali skazani jako Wojtuń i Cybulski, więc komuniści doskonale znali ich przeszłość. Nie było wtedy pobłażania dla dezerterów z takich formacji, w jakich służył Cybulski. Dezercja byłego żołnierza PSBS do „bandy”? Prawdopodobnie „czapa”, a 15 lat tylko wtedy, gdyby Bierut miał bardzo dobry humor.


Nota biograficzna i fotografia Henryka Cybulskiego w książce „Kadeci”, wydanej we Wrocławiu, w roku 1984.

Henryk Cybulski wciąż uciekał sowietom, dezerterował, a w przerwach między ucieczkami wiernie im służył w oddziałach zwalczających „reakcję” i komuniści wciąż mu ufali? 

Nagle zdezerterował do „bandy” i natychmiast został zastępcą dowódcy, ale potem komuniści pozwolili pisać mu książki, dali order Virtuti Militari , pochowali go z honorami  i sławili także w innych książkach jako swojego bohatera? 


„Banda”, do której zdezerterował, natychmiast została wybita w 70% (co za pech!), a on żył sobie potem z dowódcą „bandy”, jak Bolek i Lolek? Dwóch bohaterów wciąż przeżywających „cudowne ocalenia”...

 Coś tu pachnie nieświeżo...
Prawda, Panie Żaryn?



                                                 Zespół „Dobrodziej”


Коментарі